W pracy ze studentami najbardziej podoba mi się rozbudzanie ciekawości poznawczej (R. Dziergwa)

wywiad z prof. dr. hab. Romanem Dziergwą

 

prof. Roman Dziergwa

Jak długo jest Pan Profesor związany z Instytutem Filologii Germańskiej?
Z naszym instytutem jako pracownik jestem związany dokładnie od dnia 20 września 1982 roku, kiedy to po odbyciu jednorocznej służby wojskowej zostałem przyjęty na etat. Wtedy nazywało się to asystent-stażysta, obecnie takiego stanowiska już nie ma.

Czy sprawia Panu Profesorowi radość praca z studentami? Co w niej najbardziej się Panu Profesorowi w niej podoba? Czy może Pan Profesor przytoczyć jakieś zabawne, niecodzienne sytuacje, które wyniknęły w trakcie pracy z studentami?

Gdyby tak nie było, nie byłoby mnie w Instytucie. Może są to częściowo iluzje, ale mimo wszystko dostrzegam ciągle wielką rolę fundamentalnej formacji humanistycznej w kształceniu młodych ludzi. Uważam, że taki fundament humanistyczny – filozofia, historia, języki starsze i nowsze – jest pilnie niezbędny dla właściwego funkcjonowania odrodzonej suwerenności naszego państwa, a także potrzebny dla naszej autoświadomości jak powietrze do oddychania. Powtórzę w tym miejscu znaną maksymę z okresu renesansu i rozkwitu kultury europejskiej – „ad fontes”, czyli powracajmy do źródeł. Eksperymenty bywają czasem nawet ekscytujące, ale muszą to być eksperymenty, wnoszące jakąś nową jakość. Nie zawsze tak jest w nauce, czy sztuce. Np. wydaje mi się, że w dziedzinie literatury, czy muzyki po roku 1990 takiej nowej jakości po prostu nie ma. Niektóre tzw. nowatorskie pomysły są wręcz żenujące, podobnie jak w sztukach plastycznych, czy w architekturze.

W pracy ze studentami najbardziej podoba mi się rozbudzanie ciekawości poznawczej, gdy widać, że student (a potem może i doktorant) nie pisze swoich prac dyplomowych „dla papierka”, czy na stopień, lecz dzięki zdobywanym kolejno arkanom wiedzy doskonali się wewnętrznie poszerzając swoje horyzonty. I w tym momencie satysfakcja jest największa. Uważam, że to niekoniecznie promotor powinien czymś spektakularnym „pobudzać” studenta, czy doktoranta, który przecież ma okazję do zapoznania się z dorobkiem naukowym swojego opiekuna z ostatnich 25 lat. To właśnie student, czy doktorant powinien zainspirować swoimi poszukiwaniami i dokonaniami profesora. I możecie mi Państwo wierzyć, że często tak bywa. Dochodzi wtedy do pewnego rodzaju efektu synergii.

Było wiele takich sytuacji. Spotykałem moich byłych studentów w wielu miejscach świata i w różnych sytuacjach. Kiedyś podczas powrotu z Korsyki (mieszka tam mój francuski kuzyn) zaszokowała mnie studentka, która wypatrzyła mnie przez otwarte okno samochodu w centrum Île Rousse i głośno pozdrowiła. Zjawiały się u mnie osoby w katastrofalnych sytuacjach psychicznych i zdrowotnych, które żyją do dzisiaj i życie sobie całkiem nieźle ułożyły. Zjawiali się zresztą i autentyczni wariaci (nie byli to jednak studenci).

W tej pracy, zresztą chyba jak w każdej przydają się choćby niewielkie uzdolnienia psychoterapeutyczne. Sytuacje bywają różne i trudno je przewidzieć. Zdarzają się tez sprawy przykre. Ale chyba więcej jest miłych i przyjemnych.

Skąd u Pana Profesora zainteresowanie językiem niemieckim?
Językiem niemieckim i kulturą niemiecką zacząłem się interesować na dobre w drugiej klasie liceum w Ostrzeszowie, czyli przed wojną i krótko po niej zasłużonego Gimnazjum Ojców Salezjanów, częściowo pod wpływem mojej nauczycielki angielskiego pani Zofii Baranowskiej, byłej guwernantki rodziny Czartoryskich, która nie tylko nauczała muzyki (uczyła jeszcze przed wojną także moją Mamę gry na skrzypcach) i innych języków obcych, ale prowadziła coś w rodzaju mini-saloniku literackiego. Była wielką miłośniczką muzyki, zwłaszcza Bacha i Beethovena, no i oczywiście Chopina. I właśnie poprzez tych kompozytorów doszedłem do koryfeuszy literatury niemieckiej – Goethego i Schillera, których szybko zapragnąłem czytać w oryginale. I to marzenie się spełniło. Miałem też w szkole i na studiach bliskiego kolegę, który pasjonował się m. in. klasyczną literaturą niemiecką i znał dobrze język. Niestety już nie żyje. Zmarł w marcu tego roku.

Czy był Pan Profesor od początku zdecydowany na germanistykę, czy wybór był przypadkowy?
Jak Państwo dobrze wiedzą, moim pierwszym kierunkiem studiów była ekonomia (handel zagraniczny). Zawsze także pasjonowała mnie muzyka. Na germanistykę zdecydowałem się wskutek sugestii pani Tilli Paziak, rodowitej Niemki, pracującej jako lektor w Akademii Ekonomicznej w Poznaniu. Była ona pod wielkim wrażeniem wykładów p. prof. Huberta Orłowskiego, na które uczęszczała. Potem usłyszałem jeszcze o dokonaniach prof. Kaszyńskiego i zacząłem czytać jego teksty w „Nurcie”. I tak się dziwnie złożyło, że napisałem pracę magisterską właśnie u prof. Orłowskiego, a recenzował ją akurat prof. Kaszyński. Zresztą dotyczyła literatury austriackiej. A więc wybór nie był przypadkowy. Być może ktoś inny zadecydował…

Jak łączy Pan Profesor ekonomię i filologię?
W tej chwili jest o to znacznie łatwiej niż kiedyś. Przede wszystkim będąc ekonomistą z pewnym przygotowaniem prawniczym (takie przedmioty mieliśmy na studiach np. prawo międzynarodowe) nie miałem nigdy kłopotów z tą tematyką w mojej pracy tłumacza kabinowego i konsekutywnego, z której przez długie lata się utrzymywałem. Prowadziłem nawet przez 4 lata zajęcia z zakresu tej problematyki m. in. w Szkole Tłumaczy przy UAM. Obecnie kontynuuję ten wątek zainteresowań promując licencjatów i magistrantów we WSJO z języka niemieckiego w ekonomii i biznesie, czyli z tzw. Wirtschaftsdeutsch. W naszym instytucie takich zajęć ciągle jeszcze nie ma, nad czym serdecznie ubolewam. Były pewne próby, m. in. p. dr Śmidowicz prowadziła kiedyś zajęcia w zakresie języka prawniczego, ale jakoś się one u nas nie przyjęły.

Jakie inne studia wybrałby Pan Profesor, gdyby nie germanistykę i ekonomię?
Wspominałem już o zainteresowaniach muzycznych, względnie muzykologicznych. Do dzisiaj chętnie grywam na fortepianie muzykę klasyczną i jazz. Lubię też sport. Ale, czy z tego można byłoby się utrzymać? Jestem nastawiony sceptycznie.

Jakie były Pana Profesora ulubione zajęcia podczas studiów?
Na pewno były to wykłady profesorów, o których mówiłem. Wysoko ceniłem też wykłady prof. Bzdęgi, na których trzeba się było jednak bardzo koncentrować, bo dłuższe ich partie lubił wygłaszać po angielsku.. Miło wspominam także zajęcia językowe z paniami Jabłońską, Sitarz i z panem Gruszkiewiczem. Był to okres wielkiej kontestacji solidarnościowej i zajęcia te bardzo z tym nastrojem korespondowały. Podobnie przyjemnie wspominam wykłady p. prof. Myczko i jej zawsze sympatyczne i życzliwe podejście do studentów. Do dzisiaj pamiętam niezapomniane zajęcia z Hanią Konieczną (raz nawet z braku miejsca odbyliśmy je w piwnicy!).

Ogólnie trzeba podkreślić, że w porównaniu np. z uczelniami technicznymi, czy Akademią Ekonomiczną, obecnie Uniwersytetem Ekonomicznym, nasz Instytut cechowało zawsze bardzo ludzkie, a nawet powiedziałbym humanistyczne, a nawet „humanitarne” i kulturalne traktowanie studentów, w których zawsze najpierw dostrzegało się ludzi, a dopiero potem „przedmiot procesu dydaktycznego”. I tak zostało do dzisiaj mimo pewnych tendencji dehumanizacyjnych (jest to w dużej mierze „zasługa” telefonii komórkowej i Internetu mimo ich niewątpliwych także i zalet). Zawsze będę preferował bezpośrednią rozmowę typu „tête à tête” lub przez telefon stacjonarny, czy nawet korespondencję listowną od anonimowych maili, nachalnych promocji telefonicznych i bezdusznych automatów głosowych.

Czy brał Pan Profesor udział w wymianach studenckich? Jak Pan wspomina te czasy?
Brałem udział w 1979 roku w wymianie w ramach AISEC. Pracowałem przez 2 miesiące w niemieckim banku i ta praca dużo mi dała. Wyjeżdżałem także na kursy językowe do byłego NRD, które oceniam (mimo ich niewątpliwego upolitycznienia) bardzo wysoko. I tak np. w swoim czasie w Ilmenu w roku 1980 miałem okazję poznać osobiście prof. Buschę i wysłuchać jego wykładu.

Dlaczego wybrał Pan Profesor akurat literaturę? Co w niej Pana Profesora urzekło?
Wiem, że mówienie o literaturze nie jest aktualnie w modzie, bo cóż ona w ogóle może… Poświęciłem moją całą ostatnią książkę związkom i interakcjom pomiędzy polityką, literaturą a filmem w Polsce i w Niemczech w latach 30-tych. No cóż, wniosek, jaki wypływa z tych badań jest bardzo smutny. To polityka zawsze determinowała świat literatury i filmu, co można znakomicie prześledzić choćby na przykładzie głośnego filmu „Mefisto” Istvana Szabo, nakręconego na podstawie książki Klausa Manna, gdzie okazuje się, że wielki artysta teatru jest (i będzie zawsze!) dla totalitarnego polityka tylko po prostu „chłopcem na posyłki”. Literatura pełni z reguły rolę „uslugową”.
Owszem w książce i w filmie chodzi o państwo totalitarne Hitlera. Jednak w demokracji miejsce nacisków politycznych zajmuje z kolei banał, płytka sensacja, głupota i wszechwładna komercja, panuje swoisty dyktat rynku. No bo, także pisarz, także i germanista, musi najpierw jakoś żyć… No dobrze, ale o ile uboższa stałaby się cała nasza kultura europejska i światowa, gdyby z takich założeń wychodził także Franz Kafka, czy uznał tak Thomas Mann wraz ze swoim bratem Heinrichem. A dla naszych wielkich romantyków takie podejście byłoby po prostu świętokradztwem!
Jednak jest jeszcze coś takiego, co nazywało się za moich szkolnych czasów „posłannictwem literatury”, a co z kolei skłoniło Fryderyka Schillera do uznania teatru wręcz za „instytucję moralną”. Niemniej w naszej ultraliberalnej rzeczywistości są już tacy mądrzy „innowatorzy”, którzy chcą nam zabrać nawet papier, no bo będzie podobno taniej… Być może w przyszłości zgodnie z tym, co twierdził Stanisław Lem, nasza kultura w ogóle zamieni się w cywilizację obrazkowo-komiksową.
Wtedy politykom będzie jeszcze łatwiej manipulować swoimi wyborcami, no bo im ładniejszy i bardziej kolorowy obrazek, tym wyższy słupek poparcia. Mogą mnie Państwo uznać za osobę staromodną, ale ja ciągle wierzę w Conradowskie „wymierzanie sprawiedliwości widzialnemu światu”. Dlatego, bo wierzę w człowieka… Były takie osoby – Anna Frank, Warłam Szałamow i wielu innych, które nawet w najcięższej, czy wręcz śmiertelnej sytuacji egzystencjalnej potrafiły takie świadectwo po sobie zostawić. I można je do dzisiaj czytać. Na papierze!

Jaką maksymą kieruje się Pan Profesor w życiu zawodowym? Kto był lub nadal jest dla Pana Profesora autorytetem zarówno w życiu zawodowym jak i osobistym?
Maksyma jest prosta, bo po prostu chodzi o rzetelne i uczciwe wykonywanie swoich obowiązków. Jest to tzw. „etos służby”. W języku polskim nie ma dobrego tłumaczenia niemieckiego słowa „Pflichtbewusstsein”, a właśnie o to mi chodzi – najlepiej w wydaniu niemieckiego lub polskiego urzędnika pocztowego lub kolejarza za czasów Bismarcka, czy nawet kajzera lub też w naszej Drugiej Rzeczypospolitej, gdzie nikogo nie dziwiło, że pomimo braku komputerów wszystkie służby państwowe działały szybko i sprawnie. A według rozkładu jazdy kolei regulowało się zegarki. I tak jest do dzisiaj.!. W Szwajcarii. Byłem i widziałem.
Autorytetów miałem w moim życiu wiele, lecz im starszy się robię, tym jest ich mniej. Na pewno takim autorytetem zarówno osobistym, jak i naukowym pozostanie dla mnie zawsze papież Jan Paweł II, no bo jego działalność, a właściwie posłannictwo miało zawsze zarówno wymiar doczesny, jak i perspektywę absolutu, czy transcendentu. A w piekle XX wieku było o to także piekielnie trudno!

Jakie jest Pana Profesora motto na życie?
Często przypominają mi się słowa Goethego z pierwszej części „Fausta”: „Nur rastlos betätigt sich der Mensch”, ale wydaje mi się, że stawiałbym w ten sposób zbyt wysokie wymagania i sobie i ludziom. Nie każdy taką możliwość posiada. A więc może jednak nie mierzmy sił na zamiary, lecz „zamiary podług sił”. Człowiek jest istota kruchą, więc bądźmy dla siebie i dla innych wyrozumiali.

Jakich innych języków uczy się Pan Profesor lub chciałby się Pan uczyć?
Poznałem dość dobrze francuski, bo mam we Francji rodzinę i często tam wyjeżdżałem. Zawsze fascynowała mnie wielka literatura francuska XIX wieku, czytywana często w oryginale. Jest to język nieporównywalny z żadnym innym językiem świata, strasznie trudny z archaiczną ortografią rodem z XVIII wieku, potwornie zniuansowany jak kuchnia francuska, ich perfumy, czy smaki wina itd. Studiowałem kiedyś warianty smakowe wina-burgunda. Jest ich ponad 120. Na każdy jest inne słowo… Ale z tego słyną Francuzi i w tym największy ich urok. Przyjemności lektury Baudelaire’a w oryginale nie da się porównać z żadną inną, podobnie jak słuchania tekstów piosenek Brela, czy Aznavoura.
Znam też w miarę dobrze angielski. Zaczynałem jeszcze w liceum, a uczyłem się m. in. na lekturze powieści o Sherlocku Holmesie (wbrew pozorom to bardzo wymagająca lektura!). Byłem w zeszłym roku w Anglii i Szkocji prawie 2 tygodnie i polubiłem ten kraj, a zwłaszcza Londyn i Szkocję m. in. ze względu na jego wciąż jeszcze dość wiktoriański charakter i rozliczne dziwactwa, czy nawet ekstrawagancje, które jakoś mi są dziwnie bliskie. Wbrew pozorom angielski to także język niebywale trudny, niewiarygodnie rozbudowany, jeśli chodzi o leksykę i fonetykę. Głupie słowo „śmieć, odpadek” ma w języku angielskim kilkanaście wariantów.
Uczyłem się także 12 lat języka rosyjskiego. Cenię i język i kulturę tego olbrzymiego kraju, choć ich nie przeceniam. Nigdy nie byłem i nie jestem rusofilem. Lubię też języki iberyjskie – zwłaszcza portugalski, czy hiszpański, chociaż nimi nie władam. Cóż języki wymagają ustawicznego treningu i ćwiczenia. Warto dużo podróżować. No, ale to też dużo kosztuje.

Czy jest Pan Profesor rodowitym poznaniakiem? Co urzeka Pana Profesora w Poznaniu? Jaki jest Pana Profesora ulubiony zakątek?
Jestem z krwi i kości Wielkopolaninem, jeśli tak można powiedzieć „poznaniakiem południowym”. A więc jak w popularnej melodii: „Sulmierzyce, Skalmierzyce to są nasze okolice… Mikstat, Odolanów, Kępno i Baranów…” Mogę sobie podać rękę z panią doktor Szubartowicz, pochodzącą spod Kępna.
 Ja sam urodziłem się w Ostrzeszowie, czyli niemieckim Schildbergu, gdzie do końca pierwszej wojny współistniała interesująca mieszanka trzech kultur, żyjących we względnej symbiozie – Polaków, Niemców i Żydów. Jestem obecnie wiceprezesem Klubu Poznańskiego Towarzystwa Przyjaciół Ziemi Ostrzeszowskiej i w ostatnich latach staramy się bardzo o rewitalizację kontaktów z potomkami ludności niemieckiej i żydowskiej na naszym terenie oraz o ich ewentualną reintegrację. W wielu przypadkach, ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu, te zerwane więzi udało się ponownie „skleić”, czy nawet reaktywować.
Oczywiście czuję się także bardzo blisko związany z Poznaniem, gdzie bywałem jeszcze jako dziecko, a na stałe mieszkam od 1975 roku. Poznań ma swój swoisty „klimacik”, tak znakomicie pokazany w filmach Filipa Bajona. Wystarczy pójść na Rynek Jeżycki, Łazarski, a nawet na Chwaliszewo, czy wybrać się tramwajem na Starołękę i wszędzie rozmawiać z ludźmi. W Poznaniu można znaleźć istne perły architektury mieszkalnej i przemysłowej, niestety wielu z nich nie odbudowano, albo pozwolono na ich dewastację. Mój bliski przyjaciel, doktor Marek Rezler, prowadzi w telewizji poznańskiej programy. I tam można to wszystko pooglądać. Podoba mi się koncepcja budowy nowego dworca z odtworzoną neogotycką fasadą sprzed pierwszej wojny. Zobaczymy, co z tego wyjdzie po remoncie… No i dworzec cesarski. Już prawie po remoncie. Jakie inne miasto w Polsce może się takim obiektem pochwalić?

Gdzie Pan Profesor najchętniej wyjeżdża na wakacje? Co może Pan Profesor polecić studentom? Może jakieś miejsca odwiedzone w czasach studenckich?
Polecam podróże po całej Europie, zwłaszcza z biletem kolejowym Interrail, bo rzeczywiście wychodzi to tanio, a koleje europejskie są dużo lepsze i szybsze od naszych. W takiej np. Portugalii podróże kolejowe w przepięknej scenerii architektonicznej (cudowne dworce) to wielka uczta dla ducha, a także dla ciała. Przepiękna jest Anglia ze Szkocją, a także północna Norwegia. O Szwajcarii nie będę już lepiej mówił, bo zacznę się rozczulać…

Czym zachęciłby Pan Profesor maturzystów do wyboru studiów w IFG?
Nie ulega wątpliwości, że nasz ośrodek jest jednym z dwóch najlepszych ośrodków germanistycznych w Polsce. Studia w IFG UAM można łączyć z innymi, w Poznaniu jest w tej chwili ponad 40 uczelni wyższych. Mamy doskonałe połączenia komunikacyjne i z Warszawą, i z Berlinem, a nawet Paryżem lub Londynem. Z mojej blisko 30-letniej „kariery” tłumacza wynika niezbicie, że największe zapotrzebowanie w Poznaniu jest właśnie na język niemiecki. Zresztą także i anglistyka, romanistyka, czy iberystyka są na naszej uczelni na bardzo wysokim poziomie.

Jakie wskazówki dałby Pan Profesor studentom, by jak najbardziej efektywnie zdobywali wiedzę?
Moim zdaniem najważniejsza jest tzw. „ciekawość poznawcza”. Osoby obdarzone ciekawością świata, otwartością w stosunku do innych narodów, kultur, czy ludzi oraz pewną chęcią eksperymentowania zawsze będą przyswajały wiedzę w błyskawiczny sposób, ponieważ będzie ona dla nich stanowiła przyjemność, dzięki której będą mogły nie tylko się utrzymać, lecz także czerpać z niej dożywotnią radość życia.

Dziękujemy za rozmowę.

Agnieszka Prus, Marek Dolatowski (V rok), czerwiec 2011